Aleksandra
Jedni mówią, że to Bóg wystawia nas na próbę, inni że to bezlitosny los płata nam figla. Niezależnie od tego, w co wierzymy, jaką filozofię życia wyznajemy i jakimi zasadami się kierujemy, czasem spotyka nas coś, czego nikt i nic nie jest w stanie nam wytłumaczyć, a co wywraca nasze życie do góry nogami. Wówczas zadajemy sobie pytanie: „dlaczego właśnie mnie to spotkało?” i, na darmo szukając odpowiedzi, doznajemy ambiwalentnych uczuć, gdzie ból, cierpienie, strach i nienawiść mieszają się z wiarą, nadzieją oraz wolą walki. I tak też było w moim przypadku.
„Najpierw były łzy szczęścia, a potem... smutku” – tymi słowami rozpoczęli opowieść o mnie rodzice, kiedy zadałam im pytanie: „Słuchajcie, jak to ze mną było tak od początku do końca? Jak zareagowaliście na to, że jestem chora?”, a później opowiedzieli mi całą tę historię.
Jestem drugim dzieckiem moich rodziców, po niespełna 8 latach, bo taka różnica wieku dzieli mnie i brata (który jest najcudowniejszym bratem pod słońcem, bo odkąd pamiętam stał za mną murem i czuł się odpowiedzialny za swoją malutką siostrzyczkę, za co bardzo mu dziękuję), rodzice zdecydowali się na kolejne dziecko. I tak 4 października 1990 roku w Olsztynie przyszłam na świat. Cała ciąża przebiegała prawidłowo, a poród odbył się szybko i sprawnie, bez jakichkolwiek komplikacji. W skali Apgar uzyskałam 10/10 punktów i nie wykryto żadnych anomalii. Dopiero w 2. dobie życia zaobserwowano problemy w oddychaniu i sinicę centralną. Postawiono diagnozę, która brzmiała jak wyrok: „złożona wada serca, serce jednokomorowe”. Lekarze nie potrafili nazwać tego precyzyjniej, czyli tak jak dziś – zespół HLHS. Po tygodniu wypisano mnie ze szpitala i skierowano do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie na konsultację kardiologiczną. Tam po wykonaniu szeregu badań potwierdzono diagnozę, ale tak naprawdę nadal jej nie sprecyzowano. Lekarze z CZD nie podjęli się operacji, bali się podjąć jakiejkolwiek interwencji... Ciągle powtarzano „Wszystko jest w swojej harmonii, nie należy niczego naruszać.” Co gorsza, nie powiedziano moim rodzicom, że gdzieś w Polsce jest człowiek, który mógłby mi pomóc i doprowadzić moje serce do NORMALNEJ, a nie „swojej” harmonii... Więc rodzice w zaufaniu do lekarzy zaczęli godzić się z losem. Byli przygotowani na to, że każdej nocy będą nasłuchiwać czy oddycham, ale cieszyli się, że w ogóle żyję...
W latach 90. problem chorób serca nie był tak nagłośniony, więc trudno im się dziwić, że nie wiedzieli, jak i gdzie szukać pomocy. Mimo to mój tata nie dawał za wygraną, zaczął szukać pomocy za granicą – w Bostonie, Szwajcarii i w innych krajach. Kiedy już pojawiało się światełko w tunelu, napotykali kolejny zakręt – finansowy. Kwoty, które pozwoliłyby mi na życie, były poza naszym zasięgiem. Mimo licznych akcji charytatywnych, kwest, artykułów w gazetach, spotkań z przedstawicielami miasta Châteauroux z Francji, nadal brakowało... I tak się to ciągnęło do 5. roku życia. W tym czasie (gdy miałam 3 latka) urodziło się moje rodzeństwo, bliźniaki (chłopczyk i dziewczynka), dlatego trzeba było nieco zmniejszyć intensywność działań związanych z moim leczeniem.
Moja sytuacja znacznie pogorszyła się w maju 1995 roku. Straciłam przytomność. Przez jakiś czas nie było ze mną kontaktu. Z perspektywy czasu wiem, że był to napad padaczkowy o łagodnym przebiegu. Tata zawiózł mnie do szpitala w Olsztynie. Tam wprowadzono mnie w stan śpiączki farmakologicznej na 3 dni, a po wybudzeniu przewieziono śmigłowcem do CZD w Warszawie. Wtedy zaczął się największy koszmar mojego życia (i moich rodziców). Moje serce zeszło na drugi plan. Zaczęto zastanawiać się nad przyczyną omdlenia, dopatrywano się problemu o podłożu neurologicznym. Lekarze nie wiedzieli, co mi jest. Co chwila padały nowe, coraz gorsze diagnozy: ”cukrzyca”, „zator”, „obrzęk mózgu” „zespół Reye’a”... Moim rodzicom brakowało już łez... W CZD spędziłam 4 miesiące. Wydawać by się mogło, że pamięć 5-letniego dziecka nie rejestruje takich szczegółów. A jednak, pamiętam to do dziś... ciągle tylko igły, badania, hektolitry krwi i wenflony, po których pozostały blizny na rękach i nogach, które nie pozwalają zapomnieć o tamtych wydarzeniach... Ten ból, łzy i przeraźliwe, rozdzierające krzyki – moje i innych dzieciaków. I jeszcze to cierpienie na twarzach rodziców, którzy musieli na to wszystko pozwolić – dla mojego dobra. To było dla nas piekło na ziemi. Do tego leczenie z jednej choroby, potem dwóch, trzech i dziesięciu... Byłam otępiała i tak słaba, że nie miałam siły utrzymać długopisu, usiąść (nawet z pomocą innych), nie mogłam usiedzieć na nocniku, o wstawaniu nie wspominając. Wszystkiego uczyłam się na nowo. Mama mówiła, że byłam bardzo bystrym dzieckiem, wcześnie znałam wszystkie literki i składałam słowa, a po tym... WSZYSTKO zapomniałam! Oczy miałam jakby martwe, utkwione w jeden punkt. Nie pamiętałam już jaka to literka, cyferka, czy jakie to zwierzę... To był koszmar dla moich rodziców, drugi okres niemowlęctwa w moim wykonaniu... jakby ktoś wcisnął przycisk „reset”.
Po dwóch miesiącach zdarzył się drugi cud (za pierwszy uznaję to, że w ogóle udało mi się przyjść na świat). Na jednym z obchodów obecny był profesor Maruszewski. Miał on zajrzeć do swojego pacjenta – A. Gąsiora, który czekał na operację kardiochirurgiczną. Z powodu pomyłki (zbieżności naszych nazwisk) zajrzał do mnie. Najpierw zdziwił się, bo przecież miał tu leżeć chłopak i to starszy, i pewnie poszedłby go szukać, gdyby nie zwrócił uwagi na to, że tak jak jego pacjent, też jestem sina i blada. Wówczas najpierw wylał na moją mamę kubeł zimnej wody w postaci słów: „Dlaczego tak długo Pani zwlekała?!”, „Ona już dawno powinna mieć zoperowane serce!”, ale gdy dowiedział się, że podlegamy temu szpitalowi od moich pierwszych dni, podszedł do sprawy dużo delikatniej. I tak, po dwóch miesiącach absurdalnych diagnoz, rozpoczęliśmy rehabilitację i przygotowania do zabiegu. W tym czasie operacja była wielokrotnie odkładana, bo albo łapałam infekcje, albo sprzęt do badań odmawiał posłuszeństwa. W końcu udało się i 8/9 sierpnia 1995 przeszłam I etap korekcji wady. Pod koniec sierpnia wypisano nas do domu.
Po I etapie lekarze z CZD zaproponowali, że powierzą moje dalsze leczenie profesor McKay z Kanady, z którą współpracowali. Jednak z racji tego co przeszliśmy w Warszawie, moi rodzice postanowili szukać pomocy gdzie indziej. Tata nawiązał kontakt z kliniką w Uppsali, o której naczytaliśmy się wiele pochlebnych opinii. A kiedy okazało się, że syn koleżanki cioci miał podobny problem, przeszedł tam operację (wcześniej był tak słaby, że z butlą tlenową wyprowadzano go na balkon, żeby lepiej oddychał) i ma się świetnie (zaczął nawet chodzić na siłownię), to przepełniło czarę i rodzice podjęli decyzję o wyjeździe do Szwecji. Wysłaliśmy wyniki badań i wyznaczono termin operacji. Mieliśmy wprawdzie pieniądze, które tata tak pieczołowicie wcześniej zbierał, ale nadal brakowało. Zmartwieni rodzice napisali do kliniki, że nie zdołali uzbierać całej kwoty i chcieliby, żeby odwleczono operację do czasu, aż zbiorą brakującą sumę. I tu wydarzył się trzeci cud. Tamtejsi lekarze orzekli, że i tak już zbyt długo czekam, więc nie ma co zwlekać i zoperują mnie za kwotę, którą mamy. Radości nie było końca!
Nie pamiętam dokładnie, ile trwał mój pobyt w Szwecji, ale wiążą się z nim piękne wspomnienia. Pielęgniarki i lekarze przecudowni. Tłumaczyli się z każdego ukłucia, krok po kroku mówili co będzie robione, otaczali dziecko i rodziców opieką, jakiej nigdzie wcześniej nie widziałam. Tutaj w wieku 6 lat miałam wykonany II etap korekcji wady – zespolenie Glena. Szwedzi powiedzieli, że takie operacje wykonują od 20 lat i w większości przypadków kończą się powodzeniem. Potem dodali, że takie leczenie zabezpiecza mnie na jakieś 30 lat, ale na razie nie potrafią nic więcej zrobić i musimy poczekać na rozwój medycyny.
Szczęśliwi wróciliśmy do Polski. Rodziców rozpierała radość, że żyję, że po takim horrorze wreszcie się udało. Mimo, że wisiało nad nimi widmo słów: „zabezpiecza na jakieś 30 lat... na razie nic więcej nie możemy zrobić”, to w tamtej chwili wydawała się to tak daleka przyszłość, że starali się o tym nie myśleć i nie tracić nadziei. Przecież medycyna ciągle idzie do przodu...
Poszłam do szkoły, potem do gimnazjum, nie było łatwo... Rodzice, chcąc zapewnić mi jak najlepszą opiekę i nie skazywać na tok indywidualnego nauczania, posłali mnie do prywatnej szkoły. Nie przypuszczali, że doświadczę tam tak wielu przykrości. W podstawówce nikt nie chciał się ze mną bawić. Dzieci albo naśmiewały się ze mnie, albo bały się, że się zarażą moją chorobą. Podczas zabaw integracyjnych koledzy i koleżanki nie chcieli podać mi nawet ręki. Liczne rozmowy na forum klasy z udziałem wychowawczyni nie dawały większego rezultatu. Wtedy czułam tylko smutek i żal, a w oczach rówieśników widziałam jedynie pogardę. Po skończeniu trzeciej klasy rodzice zdecydowali, że przeniosą mnie do państwowej szkoły.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Gdy poszłam do gimnazjum, rozpętało się prawdziwe piekło, zarówno w szkole, jak i w mojej głowie. Chłopcy z klasy byli jeszcze okrutniejsi. Naśmiewali się ze mnie, szydzili, robili zawody: „Kto szybciej przebiegnie korytarz i najbardziej realistycznie będzie udawał zadyszkę”, wymyślali coraz to nowe wyzwiska – „respirator”, „składak” czy „frankenstein” to tylko niektóre spośród tysiąca, jakie słyszałam. Któregoś dnia przeszli samych siebie. Na lekcję WOKu przygotowali skecz, oczywiście o mnie, byłam główną bohaterką graną przez największego błazna klasowego. Przebrani w kitle i chirurgiczne maseczki wygłaszali swoje kwestie nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Nie wytrzymałam, wstałam i wybiegłam z klasy z płaczem. Chłopacy dostali jedynki i nagany do dziennika, a ja zapłakana wróciłam do domu i nie chciałam oglądać tej klasy przez następny tydzień. Znakomita większość „koleżanek” wcale nie była lepsza. Wtedy smutek i żal przerodził się w pogardę i nienawiść do samej siebie. Nienawidziłam siebie za to kim jestem, za to, że pozwalam sobie na takie traktowanie, bo jestem słabsza i nic nie mogę zrobić. Oczywiście rodzice i wychowawca próbowali interweniować, ale dalej bez efektu. Podczas gdy moje koleżanki umawiały się z chłopakami, ja mogłam jedynie o tym pomarzyć, bo wiedziałam, że żaden nawet na mnie nie spojrzy, że dla nich wszystkich nie jestem normalną dziewczyną tylko „Frankensteinem”. To sprawiło, że zaczęłam czuć obrzydzenie do samej siebie.
W drugiej klasie gimnazjum powiedziałam: DOŚĆ! Przestałam aż tak zabiegać o kontakty z dziewczynami z klasy. „Zainwestowałam” w koleżanki i kolegów z klas równoległych i opłaciło się! Zaakceptowali mnie taką, jaka jestem, przy nich nie musiałam prosić po 10 razy by szli wolniej, sami pytali, czy nie idą za szybko. Wreszcie mogłam odpocząć od szykan. I choć wracając na lekcję dalej czułam się nikim, to przynajmniej na przerwach i po szkole mogłam złapać trochę normalnego powietrza. Mimo zapewnień moich nowych znajomych, że nie jestem taka beznadziejna, jak mi się wydaje, nadal miałam bardzo niską samoocenę. Wciąż odczuwałam smutek, żal, nienawiść i obrzydzenie, dlatego też gdy zaczął się okres buntu, zaczęłam negować istnienie swojej choroby. Udowadniałam sobie i innym, że wcale nie jestem chora. Mimo silnego mrozu czy mocnego upału wychodziłam na długie spacery. Wbrew sobie wchodziłam bez odpoczynku na 2. piętro (na którym mieszkam). I choć potem szybciej oddychałam, wmawiałam rodzicom, że po prostu mam za ciężki plecak. Zaczęłam chodzić na szkolne dyskoteki, żeby pokazać, że wytrzymam na parkiecie dłużej niż jeden taniec, czasem się udawało mimo ogromnego zmęczenia, ale niestety większość prób kończyła się fiaskiem. Żeby poprawić kondycję zapisałam się na tańce, poza tym taniec zawsze mnie pociągał. Mimo nadludzkiego wysiłku starałam się wytrzymywać całe rozgrzewki i nadążać za rówieśnikami. Często tańczyłam, dosłownie do upadłego, w domu, kiedy nikogo nie było, aby udowodnić samej sobie, że poprawia mi się kondycja, bo już wytrzymuję 3/4 układu a nie połowę...
Niestety, nie zdołałam oszukać samej siebie. A tym bardziej bliskich. Czułam, że zamiast lepiej, jest gorzej. Zwolniłam i zaczęłam godzić się z tym, że jeśli Bóg da dożyję 40-stki. Postanowiłam żyć chwilą i stawiać sobie mniejsze cele, by mieć do czego dążyć, osiągać je i móc powiedzieć, że przeżyłam życie może nie do końca tak jak bym chciała, ale przynajmniej tak, jak to zaplanowałam.
Ponieważ kończyłam gimnazjum, uznałam, że jest to idealny moment, by zacząć wszystko od początku. Miałam nadzieję na nowe przyjaźnie, marzenia, może nawet miłość. Na początek postawiłam sobie za cel dostać się na medycynę. By cel ten osiągnąć, złożyłam papiery na profil z rozszerzoną biologią, chemią i fizyką. I tak niczym tabula rasa przekroczyłam progi liceum. To, czego tam doświadczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. To była pierwsza, najlepsza decyzja w moim życiu! Moja klasa była jak z marzeń. Wszyscy byli dla siebie życzliwi i serdeczni. Nikt z nikogo się nie nabijał, akceptowali mnie taką, jaka byłam. Dziewczyny zapraszały do siebie na babskie wieczory. Razem malowałyśmy paznokcie, robiłyśmy makijaże na imprezy i gadałyśmy o chłopakach. Natomiast chłopcy nie wykluczali mnie z klasy, co dla mnie już bardzo dużo znaczyło. Traktowali mnie jak normalną dziewczynę, a na imprezach prosili do tańca, i choć więcej siedziałam niż tańczyłam, to przynajmniej czułam się bardziej atrakcyjna. Natomiast kiedy działo się coś złego, zarówno koleżanki jak i koledzy zachowywali się odpowiedzialnie i bez chwili namysłu udzielali pomocy. Pamiętam, jak w drugiej klasie, po klasówce z matematyki dostałam ataku epileptycznego. Nie dość, że kolega fachowo udzielił mi pierwszej pomocy, to na drugi dzień przyszły do mnie dwie dobre koleżanki z klasy z bukietem pięknych róż, zapytały z troską jak się czuję i życzyły szybkiego powrotu do zdrowia, bo klasa za mną tęskni. Do tego wszystkiego miałam jeszcze najlepszego wychowawcę w szkole. Był nie tylko wspaniałym polonistą, ale i cudownym człowiekiem. Zawsze angażował się we wszystkie imprezy szkolne, które organizowała nasza klasa. Co roku organizował nam tzw. „wypady na jachty” z szantami, ogniskiem, śmiechem do białego rana. Dzięki niemu, tej klasie i innym przyjaciołom z klas równoległych zobaczyłam i poczułam, jak wiele w życiu jest pięknych chwil i jak wielu mogę nie zdążyć doświadczyć.
Czas płynął, a ja stawałam się coraz starsza. Spełnienie jednego marzenia rozbudziło nadzieję na spełnienie kolejnego. Teraz nie śniłam już tylko o tym, by pójść na medycynę, ale i o tym, by zakochać się z wzajemnością, mieć rodzinę, dzieci, by żyć dłużej... Tymczasem moje leczenie stało w miejscu. Co roku, do skończenia 17. roku życia jeździliśmy do Warszawy na kontrolę. I ciągle słyszeliśmy to samo: „Olu, jak ty dobrze wyglądasz. Wszystko jest w harmonii” i klepanie po ramieniu... i tak przez 11 lat!!! Znowu nikt nie wspomniał słowem, że można mi pomóc, i to w Polsce! I tak pewnego dnia – miałam wtedy 16 lat – stał się czwarty cud: podczas wizyty u dentysty, od słowa do słowa, okazało się, że moja pani stomatolog ma wnuczka z zespołem Downa i wadą serduszka, że był on operowany w Zabrzu przez profesora Malca i teraz tak rozrabia, że ciężko za nim nadążyć! Wychodząc z gabinetu obie z mamą miałyśmy łzy w oczach, łzy nadziei…. I zaczęło się. Pojechaliśmy do Profesora. Zobaczył mnie i powiedział: „Ty potrzebujesz operacji? Nie wierzę” i uśmiechnął się. Odpowiedziałam jednym zdaniem: „Dziękuję, to znaczy, że dobrze się maskuję”, a mama starła delikatnie palcem pomadkę z moich ust. Wtedy Profesor poprosił nas, żebyśmy usiedli, porozmawiał chwilę i powiedział, że podejmie się operacji Fontana. Znowu radość, jeszcze większa, ale i strach.
Z jednej strony chciałam żyć, a z drugiej... Z drugiej przyzwyczaiłam się już do tego, jak było. Moją psychiką zawładnął paraliżujący strach. Na początku myślałam, że jest to strach przed bólem, cierpieniem, że znowu będę słyszała ten płacz dzieci i ich rodziców, że wrócą koszmary z przeszłości. Potem tłumaczyłam go tym, że boję się, jak będzie wyglądało moje ciało po kolejnej interwencji chirurgicznej, widoczna świeża szrama między piersiami… Tym argumentem zasłaniałam się do końca, ale 30 listopada 2007 roku, kiedy wyjeżdżaliśmy do Niemiec zrozumiałam, że to też nie był prawdziwy powód. Pamiętam to wydarzenie doskonale. Stałam już ubrana i spakowana w korytarzu, żegnałam się z babcią i rodzeństwem. Moja młodsza siostra i babcia płakały, ale uśmiechały się by pokazać mi, że przecież nie jadę na koniec świata, że za miesiąc wrócę. Młodszy brat schylił się by mnie przytulić i powiedział „Bądź tam grzeczna na stole”, swoimi żartami zawsze rozładowuje atmosferę. Choć czułam się poruszona, to jednak dalej dzielnie się trzymałam. Na koniec podeszłam do starszego brata. On objął mnie mocno, spojrzał głęboko w oczy i powiedział „Trzymaj się dzielnie siostra! Widzimy się na święta”. A ja odpowiedziałam: „Mam nadzieję’” i wówczas zobaczyłam w jego oczach odbicie swoich lęków. Bał się tak samo jak ja. Udawał twardziela, ale widziałam łzy w jego oczach. On, starszy brat, obrońca młodszej siostry bał się, że mogę już nie wrócić. Wtedy zrozumiałam, że powodem, dla którego buntowałam się przeciwko operacji była śmierć. Bałam się, że umrę jeszcze wcześniej, niż przed tym granicznym 40. rokiem życia, że już nigdy nie zobaczę siostry, braci, rodziców, przyjaciół. I znowu najbardziej pierwotne pragnienie życia przysłoniło wielkie marzenia o studiach, własnej rodzinie i dzieciach. Ale było zbyt późno, żeby się wycofać. Poza tym naprawdę wierzyłam w to, że wrócę, że mam dla kogo żyć, że mam coś jeszcze do zrobienia i że, aby spełnić swoje marzenia, muszę zaufać temu człowiekowi i razem z nim jeszcze raz stanąć do walki ze śmiercią. I tak też się stało.
Nie od razu jednak znalazłam się w Monachium. Przez pewne zawirowania straciliśmy kontakt z profesorem Malcem. Krążyły pogłoski, że teraz będzie operował w Niemczech, może w Szwajcarii, a może jeszcze gdzie indziej. Baliśmy się, że radość ogarnęła nas za wcześnie, że to koniec. Ale tata powiedział NIE! Przecież obiecał, że pomoże, więc na pewno on nas odnajdzie albo my jego! I tak się stało. Po około 4 miesiącach intensywnych poszukiwań odnaleźliśmy Profesora – w Niemczech, w Monachium. Rozradowani, że się udało i że potwierdza, iż zajmie się mną, zaczęliśmy zbiórkę pieniędzy na wyjazd do Monachium. Tydzień przed operacją brakowało nam chyba 1/3 kwoty, w tej chwili dokładnie nie pamiętam, ale to nie jest najistotniejsze. Ważne jest to, co wtedy zrobił mój tata. To było po prostu niebywałe. Poruszył niebo i ziemię, i w ciągu tygodnia udało się zebrać całą sumę, nawet z nadwyżką! Dla mnie to był kolejny cud, który sprawił, że 6 grudnia 2007 roku dostałam najpiękniejszy prezent mikołajkowo-bożonarodzeniowy (23 grudnia byłam już w domu), drugie życie!
Dziś mam niespełna 22 lata. Wraz z początkiem października rozpocznę naukę na IV roku psychologii na Uniwersytecie Gdańskim. Kiedyś wejście na 2. piętro bez odpoczynku było dla mnie czymś niewykonalnym. Teraz wszystko się zmieniło. Wchodzę po schodach do domu bez najmniejszego problemu, pokonując kolejne stopnie do mieszkania, nie mam nawet zadyszki. Sinica również całkowicie minęła. Mogę cieszyć się życiem, chodzę na imprezy z przyjaciółmi, tańczę do białego rana. Czasem znajomi mówią do mnie: „Olka, nie wiem, co ty bierzesz na pobudzenie, ale ja chcę to samo!” albo „Chodź się czegoś zimnego napijemy, bo ja już padam”. Kiedyś to ja nie nadążałam za moimi rówieśnikami, teraz ich przeganiam. Jestem samodzielna. Pochodzę z Olsztyna, ale mieszkam w Gdańsku, gdzie się uczę. Staram się biegać i gimnastykować, zimą uczę się jazdy na łyżwach, a latem chodzę pływać nad jezioro. Ani mróz, ani słońce nie są mi straszne. Myślę również o powrocie do tańca. Jeśli tylko czas mi na to pozwoli, sięgnę i po to marzenie.
Dużo czasu upłynęło, zanim pogodziłam się z tym, że nie będę lekarzem, że nie będę mogła walczyć o życie najmłodszych pacjentów. Musiałam dojrzeć i zrozumieć, że nocne dyżury i ciągły stres mogą sprawić, że wszystko to, o co zabiegaliśmy tyle lat, może zostać zaprzepaszczone. Choć musiałam odsunąć pragnienia związane z medycyną i skorzystać z wyjścia awaryjnego, jakim była psychologia, to dziś z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu, bo to jest właśnie TO, co chcę w życiu robić. Mam poczucie, że nadal dążę do celu, który wyznaczyłam sobie już jako mała dziewczynka: „Chcę pomagać innym, zwłaszcza dzieciom”.
Jedni mówią, że to Bóg i cuda, inni, że zbieg wielu szczęśliwych przypadków. Dla niektórych jestem „bohaterką”, dla innych „Aleksandrą Wielką”. Otóż nie! Nie jestem ani bohaterką, ani tym bardziej nie jestem wielka. Jestem po prostu Olą, której życie i Pan Bóg spłatały figla. Kiedyś miałam do niego o to żal, dziś dziękuję, bo dzięki temu każdego dnia czuję się silniejsza, dzięki temu wiem, jak wiele znaczy dla mnie rodzina, miłość i przyjaźń, i jaką siłę mają wiara i nadzieja.
Z pewnością jest w tym ogromna zasługa Boga, ale nie tylko. To wszystko stało się możliwe dzięki wielu cudownym ludziom, których Bóg postawił na mojej drodze.